Kiedy się wyklułem z jaja, pierwsze, co zobaczyłem, to rażący blask słońca. Uświadomił mi wtedy, że żyję i że zaraz poznam świat. Później poczułem rześki powiew wiatru, który kiedyś, w niedalekiej przyszłości, miał mnie zachęcić do lotu. Następne chwile były mniej przyjemne, gdyż usłyszałem skrzeczenie mojej siostry. Ona wykluła się jako pierwsza i była znacznie większa ode mnie. Ale nie przejmowałem się tym, byłem zbyt zaciekawiony odkrywaniem świata.
Nasze gniazdo znajdowało się prawie na samym czubku najwyższego drzewa w wielkim lesie.
Kiedy rodzice zobaczyli, że się wykluliśmy, zaraz przynieśli nam złowioną przez siebie zwierzynę. Kiedy po raz pierwszy poczułem jej smak, wiedziałem, że wspomnienie tej chwili będzie mi towarzyszyć przez resztę życia. Był to smak wolności i niezależności. Rodzice uwielbiali latać na polowania, choć nie zawsze były one łatwe.
Jedliśmy dużo i szybko rośliśmy. Siostra wciąż była ode mnie większa i szybko stawała się silniejsza. Witaliśmy każdy dzień, czekając na chwilę, kiedy tak jak rodzice będziemy mogli w końcu wyfrunąć z gniazda.
Nadszedł czas gdy, powoli zaczęliśmy rozprostowywać skrzydła. Usiadłem na brzegu gniazda, żeby poczuć przestrzeń wokół siebie. W pewnym momencie moja siostra z wielkim zamachem rozprostowała swoje wielkie skrzydła i przez przypadek mnie nimi uderzyła. Zachwiałem się i mocno wbiłem szpony w gniazdo, jednak moje nogi nie były jeszcze na tyle silne, żeby się utrzymać. Zacząłem spadać w dół. Próbowałem machać skrzydłami, licząc na cud, że może uda mi się polecieć, ale przecież nie robiłem tego nigdy, a to nie był najlepszy sposób na naukę. Zacząłem więc obijać się o gałęzie drzewa, aż wreszcie znalazłem się na ziemi. Wciąż żyłem, ale byłem obolały i nie mogłem się ruszyć.
Kiedy rodzice wrócili do gniazda, uznali, że siostra mnie wypchnęła, bo byłem zbyt słaby, żeby pozostać w gnieździe. Niestety, w świecie orłów niekiedy tak bywa, że przeżywa najsilniejszy. Ja jednak wciąż oddychałem i wiedziałem, że siostra nie zrobiła tego umyślnie.
Leżałem bardzo długo na zimnej ziemi. Byłem głodny i zrozpaczony. Zasnąłem. Kiedy się obudziłem, ktoś oglądał moje złamane skrzydło. Serce zaczęło walić mi jak młot, czułem, że to koniec, że zaraz coś mnie zje. Jednak przez długi czas nic się nie działo. Ta dziwna istota tylko mnie oglądała. Potem się dowiedziałem, że to był człowiek, a dokładnie mężczyzna, który zabrał mnie do swojego domu, żeby mnie wyleczyć, ale też w nim pozostawić, już na zawsze. A przynajmniej taki był plan.
U mojego pana i jego rodziny było mi dobrze i powoli zacząłem dochodzić do siebie. On i jego dzieci karmiły mnie samymi przysmakami. Byłem rozpieszczany, głaskany, podziwiany i nazywany królem ptaków. Bardzo mi się to podobało.
Z moim panem spędzałem mnóstwo czasu. Siedziałem na jego ramieniu, kiedy pracował, towarzyszyłem mu w kuchni, gdy gotował, a kiedy brał prysznic, byłem obok niego by łapać krople wody. Kiedy moje skrzydło w pełni się zagoiło, mój pan nauczył mnie latać i dlatego w ogrodzie wybudował mi wolierę, żebym mógł w niej trochę pomachać skrzydłami i poobserwować świat.
Stawałem się coraz silniejszym i mądrzejszym ptakiem. Z moim panem i jego dziećmi porozumiewaliśmy się bez słów.
Moja rodzina miała jeszcze jedno zwierzę w domu – czarnego kota. Pewnie w naturze bym go zjadł, ale mój ciągle pełny brzuch sprawił, że zatraciłem instynkt łowiecki. Mój pan twierdził, że to dobrze, choć ja nie byłem pewien, co o tym myśleć.
Czułem jednak lekkie ukłucie zazdrości, kiedy kot chodził sobie po całej okolicy, łapał od czasu do czasu jakieś ptaszki i potem wyczerpany swoimi przygodami, zwijał się w kulkę na kanapie.
Mnie mój pan nie pozwalał fruwać na dworze, uważał, że jestem zbyt cenny i trzeba mnie chronić, a przy nim dostaję wszystko to, co potrzebne do życia. Wierzyłem w to bardzo długo i ufałem mu, w końcu uratował mi życie i chciał dla mnie jak najlepiej.
Dni jednak stawały się dla mnie coraz częściej takie same. Budziłem się wczesnym rankiem, kiedy wszyscy w domu jeszcze spali i nasłuchiwałem innych ptaków za oknem. Świt lubiłem najbardziej, gdyż poranny śpiew ptaków sprawiał, iż zagłębiałem się w marzeniach o tym, że kiedyś usłyszę je z bliska, nie zza szyby.
Później siadałem na brzegu łóżka mojego pana i delikatnie trącałem jego nos swoim dziobem, żeby go obudzić.
— Och, Królu mój, daj jeszcze troszkę pospać – mówił do mnie zaspanym głosem, ale ja nie zniechęcałem się i kontynuowałem pobudkę.
— No, dobrze już, dobrze. Wiem, że jesteś rannym ptaszkiem. Zaraz Ci uszykuję coś smacznego do jedzenia – uśmiechnął się do mnie i podrapał po głowie.
Mój pan bardzo się starał, żeby mnie zadowolić i codziennie dawał mi najlepsze kąski, jakie miał. I tym razem przyniósł mi mnóstwo świeżego mięsa. Spojrzałem na miskę pełną pyszności, których pewnie niejeden mięsożerca by mi zazdrościł, ale nie mogłem przełknąć ani jednego kęsa, pomimo burczenia w brzuchu.
— Co się stało mój przyjacielu? – zapytał zaniepokojony. – Nie masz dziś apetytu?
Spuściłem tylko głowę i odwróciłem się do okna, zza którego znów było słychać odgłosy z dworu. Westchnąłem. Sam nie do końca wiedziałem co się dzieje i dlaczego nie mam ochoty nic zjeść.
— No cóż, może później zgłodniejesz – powiedział mój pan i znów czule mnie pogłaskał. – Teraz posiedź tu trochę, a ja muszę iść do pracy.
,,Do pracy?” – pomyślałem smutno. ,,Myślałem, ze spędzimy ze sobą dzień. Ostatnio tyle pracuje…”
— Nie patrz tak na mnie. – Mój pan zauważył moją ponura minę. — Jak wrócę, to zaniosę Cię do woliery i posiedzimy razem na dworze.
,,No dobrze” – pomyślałem. ,,Może coś się jeszcze dziś ciekawego wydarzy i ten dzień nie będzie taki najgorszy”.
Kiedy mojego pana nie było w domu, siedziałem sobie na dywanie w pokoju dziecięcym i patrzyłem, jak pociechy się bawią. One rosły tak samo szybko jak ja. Czułem się za nich odpowiedzialny. Chciałem być ważny dla mojej rodziny, dlatego jak któreś z dzieci upadło lub zrobiło sobie krzywdę, nawoływałem ich mamę do pokoju. Tym razem jednak bawiły się dość spokojnie. Z nudów zacząłem przysypiać wśród dziecięcych zabawek, kiedy nagle jedno z dzieci, chłopiec, zauważył to i pokulał do mnie piłkę.
— Co jest, nasz Królu? Nudzisz się? – spytał.
,,Ten mały zawsze mnie rozumie” – pomyślałem i pokulałem piłkę w jego stronę i tak chwilę jeszcze pobawiliśmy się.
Dzieci dorastały i wiedziałem, że pewnego dnia nie będą mnie tak potrzebować jak teraz, więc starałem się z nimi spędzać jak najwięcej czasu, kiedy nie było mojego pana w domu.
Po zabawie z chłopcem odzyskałem humor i apetyt, więc udałem się do mojej miski z jedzeniem.
Tak minęło popołudnie i mój ukochany opiekun wreszcie wrócił do domu. Podfrunąłem do niego, żeby usiąść mu na ramieniu.
— Ojej, jesteś coraz cięższy! – powiedział
— To dobrze, że rośniesz i wrócił Ci apetyt – zauważył, dostrzegając kawałek mięsa na moich piórach. – Teraz ja coś przekąszę, a później wyjdziemy do ogrodu, tak jak obiecałem.
,,On jest dla mnie taki dobry”— pomyślałem. ,,Nie powinienem narzekać”.
W mojej wolierze spędzałem czas, latając z gałęzi na gałąź, żeby jako tako rozprostować skrzydła, a potem przycupnąłem na jednej z nich, by znów posłuchać, co się dzieje na świecie. Dwie znajome mi sikoreczki usiadły blisko mojej klatki i zaczęły opowiadać, co dziś takiego robiły i kogo spotkały.
W naturze, pewnie by tak blisko mnie nie siedziały, ale że byłem zamknięty i stale miałem pełen brzuch, nie stanowiłem dla nich zagrożenia.
— Pssst! Wasz kocur mnie dziś chciał dopaść – zwróciła się ku mnie jedna z nich.
— Ale Ty, jak zwykle, mu się nie dałaś – odparłem, znając umiejętności tej małej.
— No, jasne, Królu!– odparła dumna z siebie sikoreczka.
— Mógłbyś mu pokazać gdzie jego miejsce, masz przecież takie wielkie szpony i dziób! – powiedziała druga.
— Nie krzywdzę członków mojej rodziny – odpowiedziałem, choć szczerze mówiąc, nie przepadałem za tym wyniosłym stworzeniem. Jednak gdybym zrobił mu krzywdę, pan i jego dzieci, które go kochają, byłyby bardzo smutne, a tego nie mogłem im zrobić.
— To nie jest żaden Król – odezwał się ptak o grubym głosie, który pojawił się ni stąd, ni zowąd. Był to kruk, który często przelatywał blisko woliery orła, jednak nigdy się do niego nie odezwał, aż do tej chwili.
— To jest maskotka tych ludzi. – I spojrzeniem pokazał mojego pana i jego rodzinę.
Spojrzałem na niego zdziwiony i nie wiedziałem co powiedzieć, za to sikorki odezwały się natychmiast.
— Nie mów tak, bo będzie mu przykro! To bardzo sympatyczny ptak. – Broniły mnie.
— Sympatyczny? Miły? Łagodny? – powiedział kpiąco kruk. – On powinien wzbudzać podziw, postrach, zachwyt i uznanie, a nie czułość!
— Na cóż ci te ogromne szpony, skoro jedzenie dostajesz pod nos? Na cóż wielkie skrzydła, skoro nie możesz latać i po co ten doskonały wzrok, skoro tylko siedzisz w tej klatce, by godzinami obserwować świat zza krat? I wreszcie na co ci ten wielki dziób, skoro mięso kroją ci na kawałki?
Poczułem ogromne ukłucie w sercu. Nie czułem gniewu na kruka, lecz na sytuację, w której się znalazłem.
— Przestań, jak możesz być tak okrutny? – zawołały sikorki.
— Nie, on ma rację – zwróciłem się do nich i rzekłem do kruka: — Jednak nie wiesz co przeżyłem. Ludziom zawdzięczam życie. Gdyby nie oni, nie byłoby mnie nawet w tej klatce.
— Rozumiem – odparł kruk, patrząc już nie kpiącym, lecz współczującym wzrokiem. – Jednak czy to oznacza, że stałeś się ich własnością?
I z tą myślą pozostawił mnie, znikając wysoko w koronach drzew.
Sikorki ćwierkały coś do mnie, próbując mnie pocieszyć, jednak ja już nie słuchałem. W głowie wciąż dudniły mi słowa kruka.
Zbliżał się wieczór, mój pan wyciągnął mnie z woliery i zaniósł do domu. Dał mi posiłek i sam usiadł z rodziną do kolacji. Dzieci dokarmiały mnie jeszcze resztkami z talerza. Wszyscy rozmawiali i śmiali się serdecznie, a ja byłem znów pogrążony w myślach.
Kiedy trzeba było iść spać, powiedziałem do siebie; „Może i ten kruk ma rację, ale ja jestem wdzięczny za to, co mam. Muszę być, nie wolno mi myśleć inaczej. Mam dach nad głową, mam jedzenie, jest mi ciepło i nic mi nie grozi. Nie mogę więcej narzekać. Poza tym, wcale nie jestem niczyją własnością i mogę sam o sobie decydować! Jakbym chciał polatać na dworze, mój pan na pewno by mi pozwolił. Jutro spróbuję się o tym przekonać”.
I z tym bojowym nastawieniem, usnąłem.
Nazajutrz jak zwykle zbudziłem pana wczesnym rankiem. Dziś była niedziela i wiedziałem, że nie pójdzie do pracy, więc będziemy mogli spędzić ze sobą więcej czasu. Po wspólnym śniadaniu usiadłem przy oknie i zacząłem znacząco pukać dziobem w szybę.
— O co chodzi, mój Królu? Chciałbyś już wyjść do ogrodu? – spytał zaciekawiony.
Kiwnąłem głową.
— No dobrze. Dzieciaki! Pójdziemy razem z Królem na dwór? Może pogramy w piłkę? – zawołał do dzieci.
Dzieci z radością wyraziły chęć na wspólne ogrodowe zabawy i szybko poszły się ubrać, a ja wraz nimi, żeby dopilnować, żeby nic im się nie stało.
— Jakie mądre to nasze ptaszysko — powiedział pan do swojej żony. – Jak dobrze, że go mamy.
,,Hmm, cudownie” – pomyślałem. ,, Mój pan mi ufa i szanuje mnie, więc na pewno zgodzi się, żebym mógł trochę polatać po dworze, w końcu jestem już całkiem dużym orłem”.
Kiedy wyszliśmy do ogrodu, zacząłem mocno trzepotać skrzydłami na znak, że chciałbym dziś polatać.
— Co jest, Królu? – zapytał zdziwiony opiekun.
Postanowiłem dać mu raz jeszcze do zrozumienia, o co mi chodzi i patrząc w niebo, zacząłem z jeszcze większym rozmachem machać skrzydłami. Jednak mój pan kompletnie nie zrozumiał moich intencji i wyczułem w jego głosie niepokój.
— Co się z Tobą dziś dzieje? Dlaczego się tak szarpiesz? – spytał przerażony.
Zupełnie nie o to mi chodziło, więc przestałem machać skrzydłami, tylko spojrzałem w górę, by wreszcie pojął.
— Czy Ty byś chciał polecieć na wolności? – zorientował się mój pan.
Kiwnąłem głową.
— Królu, przecież wiesz, że Ci nie wolno. Skąd nagle ten pomysł? Czy źle Ci u nas?
,,Nie, nie jest”. – Zacząłem czuć wyrzuty sumienia, że w ogóle wpadłem na taki pomysł i spuściłem głowę.
— Co jest kochanie? Król się źle czuje? – zwróciła się do męża moja pani.
— Zdaje się, że zachciało mu się nagle polatać na wolności – odparł.
— Hmm… jest coraz większy i silniejszy, może ma też większe potrzeby – stwierdziła.
Wtedy poczułem iskierkę nadziei, że może ona mnie rozumie.
— No tak, nie pomyślałem o tym. W takim razie, będzie trzeba pomyśleć o większej wolierze.
,,Och nie… nie o to przecież mi chodzi!” – Zrezygnowany straciłem nadzieję tak szybko, jak się pojawiła.
— Doskonały pomysł. A teraz może odnieś go do domu, lepiej niech zapomni o lataniu.
,,Zapomnieć o lataniu? Przecież jestem ptakiem i to potężnym! Królem błękitu!” – W moich oczach pojawiły się łzy i zrezygnowanie. Rzeczywiście, wolałem już wrócić do domu, niż znowu obserwować inne, wolne stworzenia, które mogą latać czy biegać gdzie tylko chcą.
Przez resztę dnia nie miałem apetytu i nic nie jadłem. Byłem wściekły i już nie myślałem o wdzięczności do ludzi. Kochałem ich, ale kruk miał rację. To nie była wolność, lecz złota klatka, z której nie było wyjścia.
Na drugi dzień mój pan bardzo się zaniepokoił, gdy nadal nie jadłem, więc postanowił udać się ze mną do weterynarza. Wtedy zmusiłem się, by przełknąć kilka kęsów. Ufałem tylko moim ludziom i drażnił mnie dotyk innych, więc wolałem się przełamać, niż narażać się na takie nieprzyjemności.
— Dobrze, że zacząłeś jeść! W końcu to świeże mięsko, które dostajesz, mój drogi orle, jest najlepsze – powiedział do mnie pan, głaszcząc mnie po piórach.
,,Świeże mięso… Zawsze świeże mięso! Jak ma mi smakować, gdy nie znam smaku padliny, którą orły nieraz jedzą? Jak to docenić?” – pomyślałem zdenerwowany.
I wtedy przypomniał mi się smak dopiero co złowionego zwierzęcia, które przynosili rodzice, kiedy byłem jeszcze pisklakiem. Smakował zupełnie inaczej niż to, co jadłem u ludzi. Ten smak był nieporównywalny z niczym innym, bo przypominał mi cząstkę wolności, której niegdyś zaznałem.
I w tym właśnie momencie wszystko zaczęło się we mnie zmieniać. Poczułem gorycz, dotąd mi nieznaną. Poczułem, że coś tracę i nie potrafiłem już tego ujarzmić. Zacząłem się buntować.
Rankiem, kiedy wszyscy wyszli i dom stał się pusty, poczułem się jeszcze bardziej samotny niż dotychczas. Kiedyś niecierpliwie czekałem aż domownicy wrócą i się mną zajmą. Całe dnie potrafiłem patrzeć co się dzieje za oknem i nie wiem jak to możliwe, że mi to wystarczało. Teraz jedyne czego pragnąłem, to stłuc szybę i wyfrunąć daleko. Kochałem swoich ludzi, zwłaszcza mojego drogiego mi opiekuna, ale pokusa wolności była znacznie silniejsza.
Byłem już dorosłym ptakiem o ogromnej sile, której w żaden sposób nie mogłem wykorzystać. Miałem też doskonały wzrok, któremu nie wystarczało gapienie się przez okno na korony pobliskich drzew. Piękne skrzydła pragnęły latać całe dnie, a nie ledwie się wzbić w powietrze, by zaraz znowu być na ziemi. Czułem, że mój cały potencjał się marnuje.
Złość narastała we mnie z taką siłą, że aż zacząłem dyszeć. Cofnąłem się na sam koniec pokoju. Wziąłem rozbieg i pofrunąłem do okna, z całej siły w nie uderzając. Powtórzyłem to kilkukrotnie, lecz szyba ani drgnęła, za to mi kręciło się w głowie, ale ja nie potrafiłem się poddać i nie chciałem.
W momencie, gdy po raz kolejny uderzyłem w okno, przyszedł mój pan i zobaczył całą tę scenę. Natychmiast do mnie podbiegł.
— Co Ty wyprawiasz, Królu?! – krzyknął przerażony. – Jesteś chory? Od kilku dni zachowujesz się bardzo dziwnie. Muszę Cię zabrać do weterynarza! – Mój pan postanowił.
Chciałem zaprotestować, ale ta próba ucieczki mnie na tyle wykończyła, że się poddałem.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, pani weterynarz dokładnie mnie zbadała. Okazała się być bardzo miłą osobą i choć nie lubię, kiedy dotykają mnie ludzie, których nie znam dotyk tej pani był bardzo kojący.
— Troszkę nam się Król poobijał – stwierdziła. – Ale tak poza tym fizycznie mu nic nie dolega. Wygląda na to, że tu chodzi o coś innego. Może się czegoś boi?
,,Nie, nie boję się” – pomyślałem. ,, Mów dalej, może Ty mnie zrozumiesz”.
Spojrzałem na nią błagalnym wzrokiem i miałem nadzieję, że złapiemy nić porozumienia.
— Niech pan spojrzy na niego. Patrzy takim nieszczęsnym wzrokiem.
— Nieszczęsnym? – spytał zdumiony pan. – Jak on może być nieszczęśliwy? Przecież ma wszystko! Daję mu najlepsze jedzenie, jakie mam, codziennie drapię go po piórkach, a moje dzieci go kochają jak własnego brata. Wybudowałem mu nawet wolierę dla ptaków, żeby mógł wychodzić z nami do ogrodu. No i przede wszystkim, to mnie zawdzięcza życie.
,,Tak, to wszystko prawda… Czy nie mam prawa być nieszczęśliwym? Czy jestem niewdzięczny?” – pomyślałem i poczułem się z tą myślą bardzo źle, lecz wtedy miła pani weterynarz powiedziała coś, co poruszyło moje serce.
— Oczywiście, bez wątpienia dba pan o swojego orła najlepiej jak potrafi i nikt nie podważa tego, że uratował mu pan życie. Był to wspaniały uczynek, dzięki któremu, to cudne zwierzę może dziś tu z nami być. Jednak, czy jeśli się kogoś kocha, nie powinno się pragnąć jego wolności, nawet jeśli wiąże się to z jego odejściem?
— Wolności? Ale przecież tam czyha na niego mnóstwo niebezpieczeństw, innych drapieżników i nieraz nawet głód. U nas mu to nie grozi.
— Niech pan na niego spojrzy. – Pani weterynarz nie poddawała się. – Jest pięknym, ogromnym i bardzo silnym ptakiem, na dodatek dał mu pan swoją miłość. Myśli pan, że sobie nie poradzi?
— Nie wiem… — Mój pan się zawahał, po czym dodał: — Jest dla mnie zbyt cenny i kropka. – Zakończył rozmowę i wyszedł.
Po powrocie do domu pan długo rozmawiał ze swoją żoną i obydwoje stwierdzili, że moje miejsce jest u nich domu i z czasem pewnie przejdzie mi ta cała tęsknota za lataniem.
Niestety, działo się zupełnie na odwrót. Coraz częściej miewałem napady złości, a nawet zdarzało się, że dziobnąłem któreś dziecko, a potem byłem jeszcze bardziej zły na siebie, że krzywdzę swoją rodzinę. Jednak nic nie mogłem na to poradzić, to było silniejsze ode mnie. Zacząłem czuć taką pustkę w sobie, że pewnego dnia moja miłość do ludzi, przerodziła się w nienawiść. Nie potrafiłem już być wdzięczny i ich kochać, czułem jedynie się więźniem. To było z tego wszystkiego najgorsze.
Pewnego popołudnia, tak się zdenerwowałem, kiedy znów zobaczyłem, że ich kot właśnie przyszedł zadowolony z dworu, z zazdrości zacisnąłem szpony na moim panu, który był akurat obok. Skrzywdziłem go, a on spojrzał na mnie ze strachem w oczach. Nazwał mnie agresywnym stworzeniem i zamknął mnie w małej klatce, w której spędziłem kilka dni.
Przestałem jeść i pić. Już nawet nie walczyłem, nie miałem na to siły. Wszystko stało mi się obojętne.
Rodzina przeze mnie coraz częściej się kłóciła, nie wiedząc, co ze mną począć.
Pewnego wieczoru synek pana, mój ulubieniec, który zawsze mnie rozumiał, usiadł obok klatki. Nic nie mówił, tylko próbował coś wyczytać z moich oczu. W tym momencie spojrzałem na okno, dając mu znak, o co mi chodzi. To była moja ostatnia iskierka nadziei.
— Chłopiec popatrzył na okno i powiedział do rodziców: — Czy wy nie widzicie, że on chce po prostu być wolny? Polecieć do swoich prawdziwych rodziców, być wśród innych ptaków, latać całe dnie? Mamo, tato, przecież nas nie więzicie w klatce, a też może nam się coś stać. Spójrzcie na niego, jest nieszczęśliwy, a przecież nie można tak kogoś chronić, nie pozwalając mu na upadek. Chyba nie na tym polega życie i miłość do kogoś?
Wtedy rodzice spojrzeli na siebie, spuścili głowy i zrobiło im się wstyd. Nie chcieli przyznać, że tak naprawdę chcą orła uszczęśliwić po swojemu, nie biorąc pod uwagę jego woli. Za bardzo go kochali, żeby móc się z nim rozstać, ale zrozumieli wreszcie, że w ten sposób go tylko krzywdzą.
— Masz rację, synku – powiedziała moja pani do chłopca. – Miłość nie powinna nikogo niszczyć i unieszczęśliwiać. Popełniliśmy błąd i nie zauważaliśmy, że nasz kochany Król ma inne pragnienia i my już mu nie wystarczamy. Zrobiliśmy swoje, a teraz trzeba zwrócić mu wolność. Prawda? – Moja Pani odwróciła się do męża.
Jemu było najtrudniej przyznać, gdyż kochał orła najbardziej na świecie, niczym swoje własne dziecko. W końcu to on go znalazł i zaopiekował się nim najlepiej, jak potrafił.
Spojrzałem na niego i dostrzegłem łzy w jego oczach.
— Och, mój Królu – powiedział łamiącym się głosem. – Tak bardzo Cię przepraszam. Nie chciałem Cię skrzywdzić, chciałem dla Ciebie jak najlepiej, wiesz o tym, prawda?
Kiwnąłem głową.
,,Wiem, jestem Ci wdzięczny za wszystko’’ – pomyślałem szczerze i znów poczułem do niego dawną miłość.
Pan podszedł do mnie, wyciągnął mnie z klatki i czule pogłaskał, a ja jak dawniej pieszczotliwie kłapnąłem go w ucho dziobem.
— Wybaczysz mi, mój najpiękniejszy Królu ptaków? Mój orle? – spytał, tuląc mnie do siebie mocno.
,,Wybaczam”— powiedziałem w myśli i spojrzałem mu głęboko w oczy wiedząc, że mnie rozumie.
Wszyscy bardzo się wzruszyli i postanowili urządzić mi pożegnalną kolację.
— Jutro z samego rana odwieziemy orła tam, gdzie go znaleźliśmy. – Mój pan zarządził.
Nastał wreszcie pierwszy od wielu dni spokojny i szczęśliwy wieczór. Usnąłem z radością w sercu, że odzyskałem dawną równowagę. Rano po raz ostatni obudziłem mojego pana tak wcześnie, jak zwykle, ale on zamiast marudzić, przytulił mnie mocno. Wiedziałem, że to dla niego bardzo trudne, dla mnie też.
Zjadłem z apetytem śniadanie, wiedząc, że od następnego ranka, będę musiał radzić sobie sam. Ale tego właśnie pragnąłem.
Po śniadaniu pojechaliśmy w miejsce, które ostatni raz widziałem, będąc pisklęciem. Kiedy byliśmy na miejscu, rozejrzałem się dookoła. Było dokładnie takie, jakie je zapamiętałem, a nawet piękniejsze. Wszędzie były wysokie drzewa, bujna trawa i skały wokół. W oddali dostrzegłem drzewo, na którym się wyklułem. Nie było już tam naszego gniazda, czego mogłem się spodziewać po takim czasie. Poczułem jednak ten sam powiew wiatru i nieodpartą chęć wzbicia się w powietrze. Usłyszałem inne orły, które zaczęły latać nade mną.
,,To jest mój dom” – pomyślałem. Choć tak naprawdę wiedziałem, że mam dwa domy i za tym, który właśnie miałem opuścić, a którym była moja ludzka rodzina, będę również bardzo tęsknił.
Mój pan spojrzał na mnie wraz ze swoją rodziną, pocałował mnie po raz ostatni w głowę i trzymając mnie w rękach, wyciągnął je wysoko, krzycząc:
,,Leć, mój Królu, dokąd Cię skrzydła zaniosą!” – I puścił mnie wolno.
Kiedy szybowałem w powietrzu, poczułem się jak nowo narodzony, jakbym zyskał nowe życie. Z dołu moja ludzka rodzina patrzyła na mnie wzruszona, kiwając mi na pożegnanie. Krzyknąłem głośno, żeby wiedzieli, że ja zawsze będę o nich pamiętał.
— Postąpiliśmy dobrze, kochanie – powiedziała moja pani do swojego męża.
On, nic nie mówiąc, kiwnął głową, czując ogromną radość mieszającą się z tęsknotą za orłem, którego tak kochał. Ale poczuł też spokój w sercu i wdzięczność, że mógł ocalić tak cudne stworzenie, które najbardziej na świecie, zasługiwało na wolność.
Kiedy orzeł znów się obejrzał, ludzi już nie było. Wtedy zrozumiał, że to wszystko wydarzyło się naprawdę i że prawdopodobnie już nigdy ich nie zobaczy. Ale był szczęśliwy, bo wiedział, że rozstali się nie czując do siebie nienawiści ani urazy, tylko dawną, najprawdziwszą miłość.
Od tej pory co ranek skrzydłami witał dzień, delektując się nowym, niepowtarzalnym smakiem. Smakiem wolności.